1. Zdjecie z prywatnego archiwum Barbara Romanowicz - Torzewskiej

onet

ONET  SPORT PIŁKA  NOŻNA KADRA  25 czerwca 2022 r. 

https://www.onet.pl/sport/onetsport/slynny-polak-zwierza-sie-z-walki-z-choroba-8-10-procent-szans-na-przezycie/sbqb8wf,d87b6cc4

Chciałbym móc u kresu życia powiedzieć, że było fajnie

— To nie było tak, że jak dowiedziałem się o chorobie, to stwierdziłem, że trzeba zakasać rękawy i walczyć. Nie. Wręcz przeciwnie. Nie wierzyłem, że z tego wyjdę. Zamknąłem się w sobie. Zrezygnowałem z walki o siebie. Pogodziłem się już z tym nieuchronnym obrotem spraw. Było naprawdę nieciekawie. Byłem totalnie zrezygnowany. Tak się wtedy złożyło, że córka szykowała się do ślubu. Pewnego dnia przyszła do mnie i powiedziała: „Obiecałeś mi, że odprowadzisz mnie do ołtarza i zaśpiewasz na moim ślubie”. Te słowa mnie otrzeźwiły. Zacząłem walkę — w ten sposób o zmaganiach z nowotworem złośliwym na łamach Przeglądu Sportowego Onet opowiada światowej sławy tenor Marek Torzewski.

Dariusz Dobek

  • Marek Torzewski już na zawsze zapisał się w pamięci kibiców dzięki emocjonalnemu wykonywaniu „Mazurka Dąbrowskiego” przed meczami reprezentacji Polski na początku tego wieku
  • Furorę zrobił także jego autorski utwór „Do przodu Polsko”, który zagrzewał do boju kadrę Jerzego Engela przed mistrzostwami świata w 2002 r.
  • Działacze Polskiego Związku Piłki Nożnej liczyli na to, że Torzewski odśpiewa polski hymn także na mundialu w Korei. Stało się jednak inaczej — „Mazurka Dąbrowskiego” w osobliwy sposób wykonała Edyta Górniak, co do dzisiaj bywa obiektem żartów. — Pani Górniak mnie wtedy po prostu „wyautowała” — mówi nam słynny tenor
  • Współpraca z reprezentacją Polski otworzyła go na nowe grono odbiorców. Pokaźnym dorobkiem mógł pochwalić się już wcześniej. Występował m.in. w słynnej mediolańskiej La Scali, a już jako 11-latek śpiewał w Białym Domu dla prezydenta USA Richarda Nixona. — Proszę mnie nie pytać, jak to wspominam, bo miałem 11 lat i ważniejsza była dla mnie Coca-Cola — opowiada ze śmiechem
  • W ostatnich latach rzadziej można było zobaczyć pogodne oblicze Torzewskiego. Tenor zmagał się z nowotworem złośliwym. — Pierwotnie zrezygnowałem z walki o siebie. Pogodziłem się już z tym nieuchronnym obrotem spraw. Było naprawdę nieciekawie. Byłem totalnie zrezygnowany — przyznaj

Wiem, że wielu kibiców pamięta mnie z wykonywania hymnu przed meczami reprezentacji Polski, więc najpierw opowiem, od czego się zaczęło. W 2001 r. Polski Związek Piłki Nożnej został poproszony o wystawienie drużyny, która zagra z urzędnikami Unii Europejskiej. Do takiego meczu doszło w czerwcu tamtego roku w Brukseli. Polską drużynę poprowadził Jerzy Engel, a zagrali w niej m.in. Zbigniew Boniek, Włodzimierz Lubański, Jerzy Gorgoń czy Leszek Ćmikiewicz. No, cała plejada polskiego futbolu. Wtedy po raz pierwszy zaśpiewałem polski hymn przed meczem. To było dla mnie duże wydarzenie.

Po meczu zagadnąłem prezesa Polskiego Związku Piłki Nożnej Michała Listkiewicza, czy byłaby szansa, żebym zaśpiewał „Mazurka Dąbrowskiego” przed meczem reprezentacji Polski. Spodziewałem się raczej odpowiedzi w stylu: „Zastanowimy się”, „Zobaczymy”. Tymczasem decyzja została podjęta właściwie od razu. I dnia 6 października 2001 r. doszło do pierwszego takiego mojego występu. Na Stadionie Śląskim zagraliśmy z Ukrainą. To był mecz na zakończenie jakże udanych eliminacji mistrzostw świata. Po 16 latach awansowaliśmy na mundial.

Marek Torzewski śpiewa polski hymn przed meczem Polska — Ukraina (6.10.2001 r.):

Byłem pod tym względem prekursorem. Do tamtej pory hymn był zawsze grany przez orkiestrę dętą albo puszczany z taśmy. Dlatego było to dla mnie dodatkowe wyzwanie. Położyłem na szali cały swój dorobek. Wiedziałem, że albo kibice mnie zaakceptują, albo nie. Pośredniego rozwiązania nie było. Wie pan, jak to wyglądało z ich perspektywy: na murawę wychodzi facet w muszce i smokingu, zaczyna śpiewać hymn, i to na dodatek dwie zwrotki.

Pierwotnie miała być jedna, ale jak na próbie usłyszałem, że hymn ukraiński trwa 2 min 15 s, to stwierdziłem, że nasz nie może skończyć się po 40 s. I nie uprzedzając nikogo, zaśpiewałem dwie zwrotki. Po pierwszej niektórzy kibice, przyzwyczajeni do jednej zwrotki, zaczęli siadać na krzesełkach. A ja śpiewam dalej! Gdy znów przyszło do refrenu, jeszcze raz wszyscy go odśpiewaliśmy.

To było niesamowite przeżycie. Śpiewałem w bardzo wielu miejscach na całym świecie, ale tego, co przeżyłem wtedy na Stadionie Śląskim, nie można opisać słowami. Mój występ trwał 1 min 20 s, a byłem spocony, jakbym co najmniej przebiegł maraton albo śpiewał przez trzy godziny na scenie. Nawet teraz, wspominając to po ponad 20 latach, mam ciarki.

Potem nagrałem piosenkę „Do przodu Polsko!”, która została oficjalnym hymnem reprezentacji Polski. Zawsze zależało mi na tym, żeby powstało coś uniwersalnego, coś ponadczasowego. Chciałem, żeby ten utwór kojarzył się z pozytywną energią i z tymi niesamowitymi emocjami, które towarzyszą meczom polskiej kadry. I takie coś udało mi się stworzyć. Ta piosenka chwyta za serce. Słowa są bardzo proste, przejrzyste, komunikatywne. Przekaz jest jasny. Za każdym razem, gdy śpiewam tę piosenkę, uwalniają się wielkie emocje.

„Do przodu Polsko” Marka Torzewskiego:

Koreański niewypał

Skoro śpiewałem „Mazurka Dąbrowskiego” przed meczami reprezentacji, wydawało się jasne, że tak samo będzie na mistrzostwach świata w Korei. Taki obrót spraw byłby naturalny. Zamiast mnie wystąpiła jednak pani Górniak. Ona mnie wtedy po prostu „wyautowała”. W jaki sposób? Pani Mirosława Kulesza z PZPN-u oświadczyła po mundialu, że gdyby to zależało od związku, w Korei hymn zaśpiewałby Marek Torzewski. Do dzisiaj nie wiadomo, w jaki sposób pani Edyta Górniak znalazła się i zaśpiewała na murawie podczas mistrzostw świata w Korei.

Edyta Górniak śpiewa „Mazurka Dąbrowskiego” przed meczem Korea Południowa — Polska na MŚ 2002:

Pani Górniak nie sprostała temu wyzwaniu. Mówię to jako osoba, która wykonywała ten hymn i która wie, z czym się to wiąże. Z perspektywy czasu mogę stwierdzić, że źle się stało, że pani Górniak wystąpiła w Korei. To był niewypał, który zniweczył zwyczaj uroczystego śpiewania hymnu przed meczami kadry. Zbudowaliśmy solidne fundamenty, potem pierwsze i drugie piętro, aż pojawiła się pani Górniak i to zrujnowała.

Czy występ pani Górniak wpłynął na piłkarzy? W internecie jest piękne, w pewnym sensie, nagranie tego hymnu, na którym pokazywane są twarze piłkarzy. Gdy ktoś pyta mnie, czy takie, a nie inne wykonanie „Mazurka Dąbrowskiego” wpłynęło na zawodników, odsyłam do tego filmiku. Oni byli zszokowani. Nie wiedzieli, co się dzieje. To była totalna konsternacja.

Proszę to sobie wyobrazić: Polska wraca na mistrzostwa świata po 16 latach, a już przed pierwszym meczem jest falstart. Tam trzeba było zagrzać naszych reprezentantów do boju. Władować do tego pieca tyle ognia, żeby energii starczyło na cały mecz. Oczekiwania były przecież wtedy gigantyczne. Dlatego konieczne było, żeby ten pierwszy zawodnik, w tym przypadku pani Górniak, dał odpowiedni przykład. Tyle że po takim występie było zupełnie odwrotnie. I skończyło się, jak się skończyło.

Po jej występie zrobiła się afera narodowa, a wraz z nią pojawiły się obawy co do wykonywania hymnu przed meczami reprezentacji. Coraz częściej mówiło się, że może lepiej by było, gdyby „Mazurka Dąbrowskiego” wykonywano w „bezpieczny” sposób. Nie miałem o to pretensji. Cieszę się, że miałem w ogóle możliwość występowania przed meczami reprezentacji.

Ta chwila trwa już ponad 30 lat

To otworzyło mnie na kolejne grono odbiorców, ale już wcześniej zgromadziłem niemały dorobek. Już jako dziecko przebywałem z zespołem w USA. Dopiero po latach zdałem sobie sprawę z wagi tego wydarzenia. A wtedy? Podszedł do mnie jakiś pan, wyciągnął rękę i pogratulował występu. To był prezydent Stanów Zjednoczonych Richard Nixon. Zaśpiewałem dla niego „Krakowiaczek jeden…”. Miałem okazję zwiedzić Biały Dom i ogrody prezydenckie. Ale proszę mnie nie pytać, jak to wspominam, bo miałem 11 lat i ważniejsza była dla mnie Coca-Cola (śmiech). Wtedy po raz pierwszy zobaczyłem też maszyny z lodem, luksusowe samochody czy ludzi o innym kolorze skóry.

Minęło jeszcze wiele lat, zanim postawiłem na karierę estradową. Długo śpiewałem w chórze, ale nigdy nie spodziewałem się, że swoją przyszłość zwiążę z muzyką. Nastąpiło to dopiero na czwartym roku studiów, gdy na egzaminie ze śpiewu dostałem piątkę z wyróżnieniem.

Od 1986 r. mieszkam z rodziną w Belgii. Miałem duże trudności z wyjazdem. Byłem wtedy solistą Teatru Wielkiego w Łodzi i gdy dyrekcja dowiedziała się, że chcę wziąć urlop bezpłatny, żeby wyjechać, zostałem postawiony pod ścianą. Warunkiem wypuszczenia mnie z kraju było oddanie mieszkania służbowego. To było najtrudniejsze dla naszej córki, która miała półtora roku. W ciągu tygodnia musieliśmy się wynieść. Spakowaliśmy, co się dało i przeprowadziliśmy się do Brukseli. Ale w żadnym wypadku tego nie żałuję, bo najważniejsze, że byliśmy razem z rodziną. Nic innego się dla mnie nie liczyło.

Miałem jeszcze przejścia z Pagartem. To była państwowa instytucja, której jako artysta musiałem płacić 30 proc. swoich zarobków, mimo że jej przedstawiciele nic nie robili pod kątem mojego rozwoju artystycznego ani w kwestii pozyskiwaniu kontraktów. W moim przypadku współpraca z Pagartem ograniczała się tylko do wydawania przez nich lub blokowania mojego paszportu. W pewnym momencie powiedziałem, że dalej być tak nie może. Wystosowałem do nich oficjalne pismo w tej sprawie. I w rewanżu zabrali mi paszport na siedem lat.

Marek Torzewski i Barbara Romanowicz-Torzewska – Archiwum prywatne Barbary Romanowicz-Torzewskiej / omówienie

Do Belgii mieliśmy przyjechać na chwilę, a jesteśmy już ponad 30 lat. Na początku nie było łatwo. Wcześniej dużo wyjeżdżałem za granicę, występowałem przecież m.in. w La Scali, ale przeprowadzka na stałe to jednak co innego. W związku z tym, że pochodziłem z innego kraju, musiałem być co najmniej dwa razy lepszy od miejscowego, żeby móc występować. Wie pan, już samo nazwisko mnie „zdradzało”. Próbowali mi je zmieniać, zapisywali po swojemu. Pojawiały się też sugestie, żebym występował pod jakimś pseudonimem, ale ja sobie tego nie wyobrażałem. Zostałem przy swoim nazwisku Marek Torzewski.

Na szczęście mieszkańcy Brukseli nigdy nie dali nam odczuć, że jesteśmy od nich gorsi, bo przyjechaliśmy zza „żelaznej kurtyny”. Stolica Belgii zawsze była taką małą Wieżą Babel. Emigranci od lat nadawali rytm temu miastu. Oczywiście na początku nie mówiliśmy za dobrze po francusku, ale nikt się nigdy z tego nie naśmiewał. Zawsze spotykaliśmy się z pełnym zrozumieniem.

Nie wyobrażaliśmy sobie, że możemy się rozdzielić

Przeprowadzka do Belgii pociągnęła za sobą ważne decyzje. To dla mnie bardzo delikatny temat. Basia musiała przystopować swoją karierę aktorską, żebyśmy mogli wyjechać. Będę za to wdzięczny żonie do końca moich dni. Bo jestem pewny, że gdybym wyjechał wtedy sam, nie bylibyśmy teraz razem. To, że 38 lat po ślubie nadal jesteśmy małżeństwem, to tylko zasługa Basi. To ona musiała odpuścić swoje ambicje na rzecz moich. Kiedyś dostała pytanie, co by było, gdyby ona dostała propozycję z Hollywood. Bez wahania odpowiedziała, że Marek pojechałby z nią. Bo tak by było.

Basia skończyła szkołę filmową w Łodzi, została aktorką, wystąpiła w kilku produkcjach, a tu przyszedł jakiś facet z Poznania, oświadczył się, pojawiło się dziecko i musiała zrewidować swoje plany. A przecież zawsze marzyła o tym, żeby grać. Życie potoczyło się jednak tak, że w pewnym momencie musiała to przystopować. Po latach wystąpiła u Jacka Bromskiego w „U Pana Boga za miedzą” i „U Pana Boga w ogródku”.

Wspólny wyjazd był jedynym możliwym rozwiązaniem. Nie wyobrażaliśmy sobie, że możemy się rozdzielić. Tak to po prostu jest, że gdy dwoje ludzi chce być razem, to ktoś musi w pewnym sensie ustąpić. Związek to sztuka kompromisu. A gdyby nie rodzina, nie byłoby Marka Torzewskiego tenora. I dzisiaj nie rozmawiałby pan z Markiem Torzewskim twórcą „Do przodu Polsko”.

Agata, Marek i Barbara Torzewscy – Archiwum prywatne Barbary Romanowicz-Torzewskiej / omówienie

Wie pan, co daje rodzina? To, że człowiek twardo stąpa po ziemi. W pewnych momentach, szczególnie gdy jest się młodym, wydaje się, że wszystko jest możliwe. Że wszystko jest piękne. Że wszystko zawsze będzie się układać tak jak tego chcemy. A rodzina i idące za tym zobowiązania nie pozwalają odlecieć.

Życzę każdemu, by odnalazł w rodzinie takie ukojenie jak ja. I żeby zrozumiał, co jest ważne. Chodzi o to, żeby nie pędzić za wiatrem, za ułudą. Bo ten wiatr cały czas będzie uciekał. Popularność, sława, młodość — to wszystko przemija. Nie jest tak, że będą wiecznie trwały. I tak jak na emeryturę finansową trzeba sobie zarobić, tak samo na emeryturę emocjonalną trzeba sobie zapracować. Oczywiście życie rodzinne to nie tylko sielanka. Czasem jest lepiej, czasem jest gorzej. Ale razem można wiele przezwyciężyć.

Teraz kocham życie aż do łez

Ktoś może odebrać te słowa za takie czcze gadanie, ale ja wiem, o czym mówię. Mam za sobą straszną chorobę. Przeszedłem ją dzięki rodzinie i lekarzom. Chce mi się teraz żyć pełną piersią. Chcę łapać każdą chwilę. Iść do przodu. Do każdego dnia chcę podchodzić z optymizmem. I to mimo trudności czy zawiłości życia codziennego. Niedobre rzeczy od siebie odrzucam. Nie ma co się nad nimi zastanawiać. Nie ma sensu pielęgnować w sobie złych emocji.

Choroba spowodowała, że potrafię patrzeć inaczej na pewne sprawy czy na innych ludzi. To może wydawać się banalne, bo dla mnie kiedyś też takie było. Jednak po tym wszystkim mogę powiedzieć, że kocham życie aż do łez.

Potrafię zachwycić się czymś, co jeszcze niedawno było dla mnie zupełnie nieważne. Na przykład kwiatami na polu czy księżycem na niebie. Gdy je zauważę, potrafię na chwilę przystanąć i zastanowić się nad swoim życiem. Oho, zaczynam już trochę filozofować (śmiech). Rozmawiając z panem, po prostu się otworzyłem. Jakiś czas temu nie było to takie oczywiste. Dlatego dziękuję panu za tę rozmowę. To jeden z elementów, które sprawiają, że przechodzę do kolejnego etapu.

Barbara i Marek Torzewscy – Archiwum prywatne Barbary Romanowicz-Torzewskiej / omówienie

Gdy poznałem diagnozę — nowotwór złośliwy — zamknąłem się w sobie. Pojawiło się u mnie bardzo dużo nieufności. Do ludzi, do tej całej sytuacji. Pierwotnie zrezygnowałem z walki o siebie. Pogodziłem się już z tym nieuchronnym obrotem spraw. Było naprawdę nieciekawie. Byłem totalnie zrezygnowany. To nie było tak, że jak dowiedziałem się o chorobie, to stwierdziłem, że trzeba zakasać rękawy i walczyć. Nie. Wręcz przeciwnie. Nie wierzyłem, że z tego wyjdę.

8-10 procent szans na przeżycie

Ta choroba przyszła znienacka. Podstępnie. Bez żadnej zapowiedzi. Żeby się wyleczyć, musiałbym podjąć bardzo radykalne środki, które uniemożliwiłyby mi dalsze wykonywanie zawodu. Dlatego nie zgodziłem się na operację, tylko zastosowałem eksperymentalną metodę, która dawała mi 8-10 proc. szans na przeżycie. Po prostu nie wyobrażałem sobie, że mógłbym przestać śpiewać. Dla mnie to było nie do zaakceptowania.

Wszystko było mi wtedy zupełnie obojętnie. Po prostu było mi wszystko jedno. To coś strasznego. Ktoś mi kiedyś zresztą powiedział, że najgorsze uczucie to obojętność. Sama prawda! Lepiej już jest, jak ktoś źle się odezwie, obrazi nawet. Wtedy przynajmniej jest jakaś konkretna reakcja. Gorzej jest, jak ktoś ma cię kompletnie gdzieś. A ja byłem wtedy ogarnięty totalną obojętnością. Było mi wszystko jedno, kto jest obok mnie i co się wokół mnie dzieje.

To, że tak to wyglądało, wiem z opowieści żony. Bo ja tak naprawdę mało pamiętam z tego początkowego okresu. Byłem wtedy w jakiejś malignie. Nie byłem sobą. Basia opowiadała mi później, że byłem po prostu nieznośny. Zamknięty w sobie. Odizolowany. Po prostu zupełnie inny człowiek. To nie byłem ja.

Tak się wtedy złożyło, że córka szykowała się do ślubu. Pewnego dnia przyszła do mnie i powiedziała: „Obiecałeś mi, że odprowadzisz mnie do ołtarza i zaśpiewasz na moim ślubie”. Te słowa mnie otrzeźwiły. Zacząłem walkę. Trochę to trwało, ale efekty przyszły.

Marek Torzewski odprowadza córkę Agatę do ołtarza. Z prawej Barbara Romanowicz-Torzewska – Archiwum prywatne Barbary Romanowicz-Torzewskiej / omówienie

Wielkie chapeau bas dla żony i córki, że pomogły mi w tym trudnym czasie. Po raz kolejny okazało się, że rodzina jest najważniejsza. Powtarzam to zresztą od lat. Pamiętam takie wydanie czasopisma „Razem” z 1984 r. Trafiliśmy na jego okładkę z żoną, a tytuł brzmiał: „Oboje z Basią jesteśmy młodzi i czego mamy się bać?”. To do dzisiaj jest nasza dewiza. Razem nic jest nam niestraszne.

Kiedyś zadano mi pytanie, w co nie wierzę. Odpowiedziałem bez wahania, że nie wierzę w cuda. I proszę bardzo — myliłem się! Cuda się zdarzają. Teraz już w nie wierzę, bo moje wyzdrowienie można potraktować w tych kategoriach.

Barbara i Marek Torzewscy na okładce czasopisma „Razem” (25.11.1984 r.) – Materiały prasowe

Chciałbym móc u kresu życia powiedzieć, że było fajnie

Od momentu poznania diagnozy minęło ponad trzy lata. Rak będzie ze mną już zawsze. Już się go nie wyzbędę. Zdaję sobie sprawę, że może nastąpić nawrót choroby, ale staram się o tym nie myśleć. Na razie jest OK. Chcę iść dalej do przodu, bo mam dla kogo żyć i pracować. Mam swoich fanów i uczniów, którym mogę przekazywać swoją wiedzę.

Bardzo dużo energii daje mi też mój wnuk. Jak przychodzi do nas, od razu bierze biało-czerwony szalik i każe sobie puścić „Do przodu Polsko” (śmiech). Ma 2,5 roku, nagraliśmy już pierwszą piosenkę. Po zabawach z nim jestem na koniec dnia „połamany”, wszystko mnie boli, ale mnie to cieszy.

Żyję teraźniejszością. Wczoraj już przeminęło, a jutro nie wiadomo, co będzie. Dlatego skupiam się na tym, co tu i teraz. Bo na to mamy wpływ. Cieszę się każdym dniem. Wiem jednak, że życie nie zostało dane mi na zawsze. I że kiedyś się skończy. Chciałbym móc u jego kresu powiedzieć, że było fajnie. I pamiętać tylko te dobre rzeczy.

Wysłuchał Dariusz Dobek

czasopismo Razem 25 .11.1984 r .

Odpowiedz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Możesz użyć tych tagów i atrybutów HTML :

<a href="" title=""> <abbr title=""> <acronym title=""> <b> <blockquote cite=""> <cite> <code> <del datetime=""> <em> <i> <q cite=""> <s> <strike> <strong>